Galeria SCENA

Nasze prace - Proza

Autor: Monika Stocka
Tytuł: Pan
Cisza. Bezsłowie. Żadna krepująca pustka, żaden kapelusz, który aż się prosi, o wypełnienie monetami, choćby w celu zachowania pozorów, lub potwierdzenia cech, których nie mamy i dlatego wciąż musimy przekonywać nas samych, że jest inaczej. Brzęk monet pika jak kardiogram. Jest życie. Choć cisza.
Nie jest to też płótno, które czeka, by go wypełnić warstwą farb prosto z tubki, lub kolorów pożenionych miedzy sobą, w bardziej lub mniej udane pary na nierówne odcinki czasu. Ani przestrzeń, między brzegami, prosząca o most z milczenia, o drogę od oczu do oczu, która musi powstać ze splotu uczuć tak gęstych, że zwiążą się w substancję o konsystencji betonu. I będzie można na nią wejść i po niej do siebie biec. A konstrukcja przetrwa kilka marszów. Choć nikt nie wie, jak długie będą.
Ta cisza syczy jak lont. Nie skrada się nawet, tylko bezczelnie tupie ostrymi obcasami, których dźwięk uszami wlewa się do dzbana, wypełnia go po brzegi i unieruchamia. Oplata ciało ciasnymi ścianami pudełka, i odtąd nie można drgnąć palcem ani mrugnąć powieką, żeby ich nie stracić. Oddech staje się dusznym kartonem, papierowym życiem, o które zaczynasz się modlić, żeby przetrwało ten huragan. Tymczasem lont zbiera się wiatrem, który podstępnie jak żmija, dostaje się wszędzie. Pod koszulkę, między włosy i pod paznokcie. Do oczu, żołądka i buzi. Z jednego ziarna, które było słowem lub obrazem wykiełkował świat, w którym poruszasz się na sznurkach, jak marionetka. Zaczyna się przedstawienie, w którym grasz, trochę jak we śnie, a twoim suflerem jest strach. Ktoś uwolnił Dżina z butelki
Pierwszy raz, jeszcze nie wiesz, co się z Tobą dzieje. Czujesz się jak aktor wywołany nagle przez megafon, do szybkiego zastępstwa. Przed tobą czyjaś rola, którą musisz odegrać zgodnie z planem, nie twoim jednak. Za każdy krok poza scenariusz, dostajesz po łapach. Twój monolog zatem, wynika z prób, które podejmujesz, a one są często niweczone, zanim otworzysz usta. Wyśmiane przed podjęciem. Twój pan jest zawsze krok przed tobą. Buntujesz się jeszcze, kipisz, choć w środku tylko, chcesz krzyczeć i tupać nogami, ale zaplątujesz się w linki, które sterują twoimi kończynami. Jesteś obezwładniony jak zwierzyna. Nic już od ciebie nie zależy. Twoje skrępowane życie leży z tobą, powalone na podłodze, jakby potknęło się przypadkiem i upadło. Nie wiesz tylko, czemu nie możesz wstać. I czemu ono tak cię przygniata.
Każdym następnym razem, zanim dasz się złapać, słyszysz już szczekanie psów. Mogą sobie pozwolić na hałas, bo wiedzą, że i tak cię dopadną. Bawi ich twoja ucieczka. Bo zawsze będziesz próbował uciec. A one nawet dadzą ci fory, żebyś miał czas się zmęczyć, zasapać, żebyś energię stracił przed walką jeszcze i poddał się, zanim ogłoszą zwycięstwo. Będą cię kąsać w pięty, okrążać i zastępować drogę. Będą gonić za tobą i obok, aż zorientujesz się, że nie uciekasz, tylko biegniesz w narzuconym kierunku. Do celu, którego chcesz uniknąć. Tam gdzie cię prowadzą. Na twojej wrażliwości rzeź. I kiedy znów ujrzysz tą bramę, za którą nie ma już twojego królestwa, tylko obce, wrogie państwo, zapłaczesz z bezsilności.
I tak jest za każdym razem, Aż w końcu przestaniesz uciekać. Psów już nie będzie. Pan przyjdzie po ciebie sam, a ty posłusznie za nim pójdziesz i zrobisz, co ci każe. Intuicja bezbłędnie wyszepcze ci scenariusz. Zagrasz bez zająknienia.
Nie wiesz skąd jest. I choć za każdym razem wygląda inaczej, to zawsze rozpoznajesz go po zapachu. Twoja skóra nabiera charakterystycznej konsystencji, zmienia się jej faktura, pustoszeją ci oczy, bo odtąd będą milczącą dekoracją. Stajesz się trochę jak podgniła, drewniana konstrukcja okazałego niegdyś masztu. Zapadasz się głębiej w ziemię. Kruszysz się milczeniem.
Nie masz pojęcia, czy tylko do ciebie przychodzi, czy może mieszka w tobie na stałe. Czy jest jak tatuaż, w miejscu dla wtajemniczonych, którym kiedyś ktoś cię naznaczył, czy jest garbem, który nosisz, a z wiekiem jego ciężar obezwładnia cię coraz bardziej. A może jest jak włosy, które rosną niezależnie od ciebie i nie ważne, jak bardzo i jak często będziesz je golił, one i tak pojawią się na nowo, mocniejsze i piękniejsze. Za każdym razem, jesteś gotów z całym przekonaniem o własnej racji, udzielić innej odpowiedzi. Bo pan żyje we wszystkich tych postaciach
Czasem, pozwala ci myśleć, że wygrałeś. Że ujarzmiłeś tę rzekę, która co rusz wylewa. Znów się uśmiechasz, patyki do niej wrzucasz i patrzysz jak płyną spokojnie, miarowo, aż giną ci z oczu. Stopy w niej moczysz na znak przymierza, bo wydaje ci się, że ją opanowałeś, że teraz ona tobie służy. Drażnisz się z nią nawet, kij jej wbijasz i zagradzasz drogę. A ona udaje, że cię słucha. Omamiony ciszą zasypiasz. Lont syczy cichutko dobrze znaną melodię, już nie zwracasz na nią uwagi. Przywykłeś.
Jeśli pozwolisz, sen przyniesie ci mądrość. Nie obudzisz się z nożem w ręku, który pozbawi cię niewygodnego towarzysza. Nie olśni cię pomysłem, na wprowadzenie przeciwnika w błąd. Nie zakrzyczysz go, ani go nie pokonasz. Nigdy też mu nie uciekniesz.
Będziesz z nim żył jak z garbem, tatuażem albo długim warkoczem, nie będzie cię zdobił, ale nie dasz się zdominować. Będziesz go karmił codziennie małymi porcjami tak, aby nigdy głód nie obudził w nim żądzy krwi, twojej krwi. Nie będziesz z nim rozmawiał, tylko mówił mu, co ma robić lub czego nie robić. Nigdy nie stanie się twoją bronią, choć może być murem, za którym się czasem schowasz. Poznasz jego język, odczytasz każdy gest zanim dobiegnie końca. Jeśli się nie zapomnisz, już nigdy nie będziesz musiał uciekać.
Nigdy też nie powiesz już, że jesteś sam. Twój pan, twój strach zawsze będzie z tobą.


Zostaw swój komentarz
Nick:
Komentarz: